Działalność bojowa - przyjmowanie
"zrzutów"
Oddziały
VII Obwodu "Obroża" Armii Krajowej odebrały w okresie do
1 sierpnia 1944 r. 5 lotniczych zrzutów ludzi, broni i materiałów wojskowych. Były to akcje o dużym znaczeniu
dla działalności konspiracyjnej. Poniżej przedstawiamy
relację uczestnika odbioru zrzutu przez Placówkę AK
Wiązowna - Rejon IV Fromczyn, w Obwodzie "Obroża".
Zrzut
został wykonany nocą z 3 na 4 kwietnia 1944 roku na
zrzutowisko o kryptonimie "Pierzyna", przygotowanym i dozorowanym przez Placówkę AK Wiązowna liczącą 5
plutonów liniowych i blisko 300 żołnierzy. Akcją
kierował prof. Marian Mazowiecki "Ludomir", komendant
Placówki i jednocześnie d-ca IV kompanii w Rejonie
Fromczyn. W sprawozdaniu nawigatorów, które składano po
powrocie z lotów do Polski, w części tyczącej tego
zrzutu odnotowano: "Pierzyna"... Ekipa Weeller 5. Zrzut
na placówkę zasadniczą o g. 00.15. nalotów 3. Ludzie
skakali przy 3. Litera rozpoznawcza dobrze nadana.
Spadochrony otworzone". Oprócz 4 skoczków
spadochronowych z 498 000 dolarów zostało zrzuconych 9
zasobników i 6 paczek zawierających broń i inny sprzęt
wojskowy.
Tyle
mówią sprawozdania. Za ich lapidarną treścią kryje się
ogromny wysiłek personelu lotniczego, a także tych,
którzy w okupowanym Kraju przygotowywali i wykonywali
przyjęcie zrzutu. Tę drugą część akcji wykonywanej w kraju pragnę nieco szerzej naświetlić na podstawie
własnych doświadczeń z Placówki Wiązowna. Przygotowania
do tej akcji rozpoczęły się w końcu 1942 r. wyznaczeniem
terenu na zrzutowisko. Za najlepszy uznano teren na
wschód od Wiązowny między wsią Pęclin, Kąck, Malcanów i Poręby. Była tam wówczas polana, przylegająca do
stosunkowo dużego kompleksu leśnego z rzadką siecią dróg
gruntowych, nie ulepszonych. Specjaliści uznali, że teren ten stwarzał możliwości jednoczesnego przyjmowania
zrzutu z więcej niż jednego samolotu.
W przyspieszonym tempie było prowadzone szkolenie drużyn z pobliskich wsi przewidzianych do osłony zrzutów.
Liczebność grup osłonowych kształtowała się w granicach
60-70 osób. O ich liczebności decydował stan posiadanej
broni. Podstawowym zadaniem osłony było niedopuszczenie
na teren zrzutowiska osób niepowołanych oraz szybkie
sygnalizowanie niebezpieczeństw ze strony sił
przekraczających posiadane możliwości ich powstrzymania.
Osłona składała się jakby z dwóch pierścieni, bliższego
i dalszego do zrzutowiska. Była to bardzo uciążliwa
służba, bowiem jej czas trwał bez zmiany około 6 godzin:
Pierwsze czuwanie, poprzedzone 1-dniowym stanem
alarmowym, odbyło się 15 września 1943 r. Trwało ono od
godz. 21 do 4 po północy. Jednakże mimo pilnego
wsłuchiwania i wypatrywania nie dostrzegliśmy żadnych
oznak wskazujących na to, że leci do nas oczekiwany
samolot. Opadł początkowy entuzjazm. Zrezygnowani,
zziębnięci i zmęczeni odmaszerowaliśmy do swoich domów,
aby zdążyć przed świtem i nie wywołać niepotrzebnego
zainteresowania ze strony osób nie wtajemniczonych w sprawy zrzutów. Na jednym z następnych czuwań (placówka
pełniła w kilku przypadkach rolę zapasowej, awaryjnej)
por. "Ludomir" poinformował nas, że w dniu 15 września
na naszą placówkę skierowane były 2 samoloty, z których
tylko 1 doleciał do Polski, ale nie odnalazł naszego
zrzutowiska i powrócił do bazy. Natomiast drufi, z 3
skoczkami spadochronowymi, został zestrzelony w drodze
do Polski. Było nam ciężko na sercu po usłyszeniu tej
wiadomości.
W pierwszych miesiącach 1944 r. parokrotnie czuwaliśmy na
zrzutowisku. Uciążliwość wykonywania tych zadań,
zwłaszcza w dni zimowe, powiększał brak ciepłej odzieży
i obuwia. Tym trudnościom nie byliśmy w stanie zaradzić.
Bieda była w tych latach zjawiskiem powszechnym. Ale sarkania nie było. Nastroje poprawiały się, bo okupant
wytracił impet na wszystkich frontach. Domniemywano, że nasilą się przerzuty broni do Polski, a zatem mamy
szansę doczekać się wreszcie tak długo oczekiwanego
zrzutu. I tak się stało.
Czuwanie
3 kwietnia 1944 r. okazało się owocne. O północy
usłyszeliśmy warkot motorów samolotu zbliżającego się w naszym kierunku. Na zrzutowisku nastała cisza i oczekiwanie w niepewności. Po chwili nastąpiła wymiana
sygnałów świetlnych z ziemi i z samolotu. Tak, to do
nas. Radość była wielka. Samolot zatacza koło, zniża lot
i nadchodzi nad zrzutowisko. Są już zapalone latarki
ustawione w strzałę, wskazują kierunek wiatru
przyziemnego. Huk motorów 4-motorowej maszyny wydaje się
ogromny, niewątpliwie jest słyszalny nawet z dużej
odległości, Już ukazują się spadochrony - to lecą
zasobniki z bronią i sprzętem wojskowym, Za chwilę drugi
nalot - znowu zasobniki. Śledzę miejsce ich upadku na
ziemię. Rozpoczęto już znoszenie ich w jedno miejsce.
Tymczasem samolot zatacza po raz trzeci koło, ale tym
razem większe i wznosi się w górę. Czyżby już odlatywał?
Nie, ponownie kieruje się nad zrzutowisk0 i znowu
ukazują się spadochrony, jakby większe od poprzednich,
wolniej schodzą ku ziemi. Wypatrujemy, gdzie upadną, bo
są już nisko.
I nagle
wśród łoskotu motorów przebija się okrzyk: "To ludzie!".
Lądują, uwalniają się od spadochronów, klękają i całują
polską ziemię. Witają ich komendant placówki por. "Ludomir" i delegat komórki zrzutów - chyba z Okręgu.
Uściski serdeczne - tym bardziej, że dowódca ekipy
skoczków okazał się znajomym por. "Ludomira". Nastrój
świąteczny. Stopniowo cichnie pomruk oddalającego się
samolotu. Teraz wkrada się dźwięk syren z kierunku
Otwocka i od strony Mińska Mazowieckiego. Uprzytomnia
nam to, że wokół nas w niedalekiej przecież odległości
są posterunki i garnizony policji niemieckiej (Wiązowna
- 4 km, Otwock - 8 km, Mińsk Maz, ok. 10 km, Kołbiel - 7
km). Przelot samolotu został przez nie zauważony, czas
więc zwijać gospodarstwo.
Na mnie
ciąży odpowiedzialność za sprawny wywóz zasobników -
jest ich 9, oraz 6 paczek z bardzo cenną zawartością. Po
chwili są już załadowane na furmanki i jedziemy do
miejsca wcześniej przygotowanego do ich ukrycia.
Znajduje się ono w odległości około 2 km od zrzutowiska,
na obrzeżu wsi Kąck, w zabudowaniach pana K.
Iwanowskiego - oficera rezerwy i żołnierza AK. Po 20
minutach jesteśmy na miejscu, wyładowujemy zasobniki i zwalniam furmanki. Do dalszej pracy pozostaje nas
trzech: właściciel zabudowań w podeszłym już wieku i schorowany oraz kol. Eugeniusz Jaczewski "Kłonica" i ja.
Znosimy we dwóch zasobniki i układamy w dole wykopanym
wewnątrz budynku gospodarczego. Okazuje się, że dół
został wykopany z ogromnym nadmiarem, a ziemia z wykopu
odniesiona na około 60 m. Przez chwilę zastanawiamy się,
czy damy radę we dwóch i przed nastaniem dnia donieść
ziemię w ilości potrzebnej do zasypania dołu.
W tym
momencie z kierunku Wiązowny padają strzały. Obaj wiemy,
co może to oznaczać. Decydujemy się zawalać dół, czym
się da. Wrzucamy pnie drzew, gałęzie, deski, a na to ziemię - i wyrównujemy poziom. Próba udeptania ziemi na
miejscu wykopu daje rezultat negatywny. Nasyp nie daje
się ustabilizować, sprężynują włożone do dołu gałęzie.
Za radą p. Iwanowskiego wnosimy do budynku drewno
przygotowane na opał i układamy na świeżej i miękkiej
ziemi. Teraz jest lepiej. Zacieramy ślady i można
odejść, Omawiam jeszcze z p. Iwanowskim sprawę dozoru
nad schowkiem i wracam do domu.
Tego
samego dnia, w dwie godziny po tym wydarzeniu, paczka
została odebrana ode mnie przez upoważnionego i znanego
mi pracownika Spółdzielni Handlowej i dotarła do miejsca
przeznaczenia.
Edmund Twardowski "Dąb"
Internauci zainteresowani losami
tego zrzutu mogą znaleźć interesujący ciąg dalszy
relacji kpr. Edmunda Twardowskiego ps.
"Dąb" w Zeszycie Historycznym "Na przedpolu
Warszawy" nr 1 na str. 60-64.
|